Live 8...
Wydaje mi się, że wczoraj odbył się najważniejszy koncert w historii współczesnej muzyki rozrywkowej. Dziesięć miast gościło największe gwiazdy (zarówno te wschodzące, gasnące i te które lśnią największym blaskiem). Krótko: wyróżniłbym Green Day, R.E.M, Coldplay i już chyba... Tragedia to Elton John (ciekawe co miał na myśli śpiewając "The bitch is back", blado Dido, Maroon 5 to już poniżej krytyki, Duran Duran mogło lepiej. Reszta raczej nie schodziła poniżej profesjonalnego poziomu. No ale do sedna.. to co zrobili Pink Floyd to było mistrzostwo świata, faceci którzy po sześćdziesiątce tak grają na gitarach i tak walą w gary to naprawdę szacunek. Genialne "Breathe in the air", "Money", "Wish You were here" i "Comfortably numb" sprawiły że miałem łzy w oczach. I mam też nadzieję, że występ Waters'a w roli wokalisty tylko upewnił niektóre osoby, że ten pan śpiewać nie potrafi :). Na zakończenie... mój kompan od kieliszka, kufla i czegoś tam jeszcze siedział w studiu w TVN i to komentował przez bite 10 godzin. Gratulacje Stelmi :)