Sting
24 września br cała Polska przeżywała swoje święto, bo oto przyjechał na darmowy koncert pan Gordon Matthew Sommer czyli Sting. Co się działo przed koncertem nie ma sensu opowiadać bo to co przed każdym. Poprzedziły go dwa blade supporty w osobach Kayah (jakoś Jej nie lubię) i Tomka Makowieckego (być może paraliż grania przed kimś takim). Sting przyjechał bez Ryana Fraser'a przez co Polska nie zobaczyła na żywo Englishman in New York. Poza tym z dwoma wspaniałymi gitarzystami Dominic Miller'em i Lyle Workman'em oraz Josh Freese'm, który nadawał rytm stupięćdziesiętnotysięcznemu tłumowi na Służewcu.
Zaczęli najlepiej jak mogli. Message in a bottle wykrzyczał każdy kogo dałoby się usłyszeć (panowie z Orange !! to do Was, takiej fuszerki z nagłośnieniem jeszcze nie było, w trzecim rzędzie jeszcze było ładnie ale w setnym ponoć tragedia) Nat maj prablem zresztą. Message przeszedł łagodnie w Demolition man, którego już nie wszyscy znali. A szkoda bo to przecie klasyk. Co chwila Gordon pokrzykiwał "helloł" i "łorsiawa" a zgromadzeni w stolicy byli w siódmym niebie. Spirits in a material world zaskoczył mnie o tyle, że znowu nikt nie znał przeboju z drugiej części Ace'a Ventury. Ech ta Warszawa... jak kogoś zapraszają to mogliby się przygotowac...
Drugie ciary zafundował mi Gordon gdy usłyszałem Synchronicity II (pierwsze na Message) i to już wył cały tor wyścigowy. Potem The Hounds of Winter (takie sobie) i If I ever lose my faith in You znowy usłyszało pół stolicy. I co? I powiedzmy, że zastój Driven To Tears, Heavy Cloud No Rain i Invisible Sun nawet nie powiem jak brzmiały. Why should I cry for You przypomniał czemu Sting pisze najlepsze ballady, to samo Fields of Gold (ciary nr 3).
A Day In A Life poprawny aczkolwiek znowu mniejsze doznania werbalne.The Soul Cages połaczył się z King Of Pain i powstał najlepszy mix tego wieczoru. Voices Inside My Head odbyły sie praktycznie bez muzyki (Sting zaczynał a tłum kończył - fenomenalnie było to słychać). When The World Is Running Down można powiedzieć że sie odbył bo stanowił tylko preludium do Roxanne, ze względu której co najmniej połowa ludzi tam przybyła (no nie Luke?). To była euforia, mistrzostwo i wirtuozeria. Nie to co Jarre... bo On stawia na widowiskowość, nie była to też półnaga gwiazda jak Mandaryna i Doda tylko ubrany po szyje (nawet szal miał) wielki artysta, który porwał publikę siła głosu i swoją nieodłączną basówką. Po niej Desert Rose wykonany tylko na jeden głos ale też bardzo bardzo mi się podobało. Next to You dziś już nie pamiętam. Ale jak w przypadku Roxanne było to tylko preludium do Every Breath You take. Tutaj naprawde darł się kto mógł. Kilkunastokrotne "I'll be watching You..." zwieńczyło koncert. Jak to? Bez bisu? A gdzie moje Shape of my heart, gdzie moje Fragile?
I wtedy wrócił... bez BASÓWKI!! Z głośników popłynęły pierwsze dźwięki Fragile, a z moich oczu łzy... bo... "deszcz tak czy siak powie jak bardzo delikatni jesteśmy". Ogólnie piątka plus w skali 1-6 za widoczne uchybienia w organizacji. Kończąc powiem że zobaczenie koncertu Stinga to początek i koniec moich muzycznych ambicji, i nie ma to tamto...